Japonia, cz. I – samoloty też są spoko

Wylądowałem! Samolot, mój drugi w ciągu niecałej doby, gładko przybił do błyszczącego się od niedawnego deszczu pasa startowego na tokijskim lotnisku Narita. Po drodze zwiedziłem jeszcze lotnisko w DUbaju z jego petrodolarowymi, megalomańskimi inwestycjami i ociekającymi złotem wnętrzami. Jak to jednak zawsze bywa – z samej drogi najlepiej zapamiętałem napotkanych ludzi. A Ci byli przeróżni.

Przed podróżą do Japonii samolotem leciałem łącznie 4 razy – z Warszawy do Sofii z przesiadką w Wiedniu i z powrotem. Latałem krótkodystansowymi samolotami austriackich linii, które przypominały raczej pociągi TLK niż te wszystkie burżujskie wnętrza, które można zobaczyć na prezentacjach luksusowych latających miast.

Cóż, Boeing 777-200 okazał się być  nieco bliższy standardom z telewizji. Szerokie, wygodne fotele, z telewizorkiem zamontowanym w każdym z nich, do tego dla każdego przewidziany był zapakowany w torebkę koc, słuchawki i trochę prasy.

Od razu po starcie odezwał się do mnie mój współpasażer. Na imię miał Darek, pochodził spod Słupska i okazał się świeckim misjonarzem zmierzającym do Argentyny, w której spędzi najbliższy rok. Kiedy powiedział mi, że w Dubaju będzie czekał o kilka godzin więcej ode mnie tylko po to, żeby potem lecieć siedemnaście godzin do Buenos Aires (z międzylądowaniem w Brazylii) moja niespełna dwudziestogodzinna podróż wydała mi się szybkim wypadem za miasto.

Pogadaliśmy trochę o naszych wyjazdach, a także o jego różańcu, który nosił zawinięty na nadgarstku jak bransoletkę (mam zdjęcie, ale wrzucę później, bo nie mam teraz jak go wysłać). Potem każdy zajął się swoimi sprawami, co jakiś czas tylko wymienialiśmy uwagi o tym czy tamtym, umilając sobie czas odciskania sobie pośladków na fotelu.

Ponieważ widok przez okno miałem mocno ograniczony (siedziałem w środkowym rzędzie samolotu), od razu zabrałem się za przepastną filmotekę fotelowego telewizorka. Szybko znalazłem jeden interesujący – The Class of ’92, opowiadający o złotym pokoleniu piłkarzy Manchesteru United. Niestety, pod tym tytułem znajdował się jakiś inny film. Nie wiedziałem czy to jakaś reklama, czy po prostu błąd w systemie, więc poprosiłem o pomoc stewardessę. Po dłuższej rozmowie na temat filmu i działania ekranu okazało się, że ona też kibicuje drużynie z czerwonej części Manchesteru, jej rodzinnego miasta (swoją drogą, to ciekawe – samolot należał do Emirates Airlines, a wśród stewardess były Polki, Angielki, kobiety z krajów arabskich oraz Azjatki, ale te ostatnie to już podczas lotu z Dubaju do Japonii).

Sympatyczna stewardessa pomogła mi też potem w zdobyciu posiłku bezmięsnego (powiedziała, że normalnie powinienem był to zaznaczyć przy kupnie biletu, ale przysięgam, że nie widziałem tam takiej opcji…).  Ostatecznie dostałem rybę (tak, wiem, to też mięso, ale zdrowsze, a ja nie jem mięsa ze względów zdrowotnych właśnie) z oznaczeniem “dla załogi”, co wprawiło mnie w niejakie zakłopotanie, ale stewardessa wielokrotnie zapewniła mnie, że nie było problemu (mam nadzieję, że to prawda, a nie grzeczność…). Rozmawiało nam się na tyle dobrze, że po wylądowaniu podszedłem do niej i pogadałem jeszcze chwilę, co prawda nieco przeszkadzając jej w żegnaniu się z pasażerami…

Wyszliśmy z Darkiem na lotnisko w Dubaju. Mieliśmy kilka godzin do mojego lotu, więc postanowiliśmy się rozejrzeć po strefie tranzytowej. Na schodach ruchomych zagadał nas Jacek – bydgoszczanin zmierzający do Dżakarty w Indonezji. Jak się okazało leciał z nami z Warszawy. W ten sposób nasza grupka urosła do trzech osób.

Chwilę potem przy punkcie informacyjnym poznaliśmy Magdę i Łukasza – parę z Ostrołęki, która zmierzała, podobnie jak Jacek, do Dżakarty. Również lecieli z nami z Warszawy. Grupka urosła nam więc do sporej bandy, którą przemierzaliśmy dubajskie lotnisko, rozmawiając o takich rzeczach jak bóg, religia i powołanie (to Jacek z Darkiem), czy dubajskie złoto i przepych (to ja z Łukaszem). Nie ma to jak poważne rozmowy w gronie przypadkowych ludzi.

Po krótkim czasie pomogliśmy Magdzie i Łukaszowi wydostać się z lotniska – mieli przed sobą kilka godzin czekania, więc postanowili wyrobić sobie wizę i przejść się po okolicy (mam nadzieję, że zdążyli na lot…). Gdyby nie krótki czas pomiędzy lotami, chyba skusiłbym się na to samo podczas drogi powrotnej… Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie (na które też musicie poczekać, bo jeszcze nie dostałem go mailem od Magdy), a potem już z samym Jackiem i Darkiem poszliśmy pod moją bramkę, ponieważ odlatywałem jako pierwszy. Z jednego terminala na drugi pojechaliśmy metrem (tak, lotnisko w Dubaju ma własną kolejkę), a potem jeszcze użyliśmy gigantycznej windy, która woziła ludzi w obie strony bez ustanku (znowu – zdjęcia trafią z opóźnieniem).

Kiedy już usiedliśmy wśród rzeszy Japończyków, wróciliśmy do rozmów na tematy mniej lub bardziej poważne jak na przykład różnice w wyglądzie różnych azjatyckich nacji, pika nożna, wiara i wychowywanie dzieci.

Drugi lot to kolejny skok w standardzie – model Boeing 777-200 zamienił się w 777-300 (swoją drogą, 7 po japońsku czyta się “nana”, więc kiedy spikerka wypowiadała nazwę samolotu brzmiało to tak – “boingu nana nana nana sanbyaku”), telewizor zrobił się nieco ładniejszy i lepiej działający, samolot dużo cichszy i ładniejszy, a do standardowego zestawu dla pasażerów dodano saszetkę z przyborami do mycia zębów i opaską na oczy do spania.

Kiedy szukałem swojego miejsca, mijając się z największą liczbą Azjatów jaką widziałem za jednym zamachem, pomyślałem, że przy moim szczęściu znowu trafi się okazja do poznania jakiegoś przypadkowego Japończyka. Jednak jak na złość w samolocie, w którym było ich pełno usadowili mnie między Pakistańczykiem i Anglikiem… Wszędzie wokół oczywiście byli niemal wyłącznie potomkowie samurajów.

Nie był bym jednak dzieckiem szczęścia, gdyby i to nie obróciło się na moją korzyść. Kiedy podchodziliśmy do lądowania zagadał do mnie mój sąsiad z Anglii. Okazał się być trenerem drużyn młodzieżowych w FC Liverpool. Leciał do Japonii na cztery lata aby pomóc założyć tam szkółkę piłkarską. Szczęśliwie nie obraził się na moje oddanie barwom swoich rywali z Manchesteru i mogliśmy pogadać o Japonii, moich studiach, jego pracy i, oczywiście, piłce nożnej. Kontynuowaliśmy to przez całą drogę z samolotu do odprawy paszportowej i bagażowej (swoją drogą – rany, ile papierków trzeba wypełnić żeby się wydostać z tego lotniska…). Zgubiliśmy się tuż za odprawą bagażową, jednak wcześniej zdążyliśmy się wymienić adresami mailowymi, więc mam nadzieję, że uda nam się jeszcze spotkać albo chociaż mailowo pogadać o wyższości United nad Liverpoolem i na odwrót.

W ten sposób w ciągu doby poznałem pięcioro nowych ludzi z czterech miejscowości w dwóch krajach, w tym misjonarza i trenera piłkarskiego. Niezły bilans podróży biorąc pod uwagę fakt, że nie zdążyłem jeszcze wtedy nawet postawić stopy na japońskiej ziemi…

PS. Wybaczcie, że posty trafiać będą tutaj z lekkim opóźnieniem, ale sporo mam tu do roboty, a do tego pierwsze wieczory to była walka z niewyspaniem, więc mam małą obsuwę w pisaniu. Spróbuję to nadrobić i dorzucać coś w miarę regularnie (co 2-3 dni).

3 thoughts on “Japonia, cz. I – samoloty też są spoko”

  1. No, w koncu znalazlam chwile, zeby przeczytac nowa notke i jak zwykle jestem pod wrazeniem. Masz naprawde niesamowicie przyjemny styl. Podoba mi sie wszystko, co wyplynie spod Twoich palcow. Absolutnie nie zawiodles w zadnym, chocby najmniejszym fragmencie. Uwielbiam Twoje poczucie humoru, Wiktor, usmialam sie w wielu momentach, a ogolnie przez caly czas czytania posta mialam na twarzy szeroki usmiech 😀 Czemu ja nigdy nie mam szczescia podczas podrozy? Ludzie, ktorych spotykam w PKP zazwyczaj niemilosiernie mnie irytuja i zachecaja do zalozenia sluchawek na uszy i wygladania tepo przez okno, niz do rozmowy z nimi, a w samolotach to juz nawet nie wspomne. Zawsze jestem otoczona stereotypowymi cebulakami :/ Tym razem juz w ogole moje szczescie przeszlo samo siebie, bo jeden pan mial w samolocie reklamowke taka, jak panowie zulowie nosza xD Ale to nie o mnie tu rozprawiamy :p Po pierwsze i najwazniejsze: zazdroszcze wycieczki do Japonii i to jeszcze jak! Widzac jak los Ci sprzyja, juz sie boje co Cie tam spotka 😀 Z niecierpliwoscia czekam na kolejne wpisy i w miare mozliwosci postaram sie skomentowac kazdy z nich, bo tak, jak juz raz wspomnialam – zaslugujesz na to. Przepraszam za brak polskich znakow, ale moj laptop strajkuje i uzywam komputera bez takowych. Gorace caluski z Cambridge (tez jestem swiatowa, a co!) 😀

    Like

Leave a comment