Japonia cz. II – w Saitamie nie potrafią kibicować

Wybaczcie, że na razie powstrzymuję się od postów z cyklu “Byłem tu i tu, widziałem to i tamto – Harajuku, Yasukuni jinja, Tokyo Tower, bla bla bla”, ale o tym można przeczytać wszędzie, nie będę powielał tego, co już milion razy napisano. Zamiast tego wolę Wam napisać o tym, jak ciekawych ludzi można poznać w samolocie albo o tym, jak to jest wybrać się w Japonii na mecz piłkarski na trybunę “ultrasów”.

Japonia, cz. I – samoloty też są spoko

Niemal od samego początku planowania podróży po Japonii jednym z najważniejszych elementów dla mnie było pójście na mecz piłki nożnej w Japonii. Założona dopiero 20 lat temu profesjonalna liga piłkarska Japonii, czyli J-League, to ewenement na skalę światową – w ciągu dwóch dekad urosła wystarczająco, żeby przyciągnąć zainteresowanie wielkich europejskich graczy. Liverpool zakłada tam właśnie szkółkę piłkarską (czego dowiedziałem się od swojego współpasażera z samolotu, który tę szkółkę ma zakładać), a Cerezo Osaka ściągnęła w swoje szeregi Diego Forlana (faceta z przeszłością w takich klubach jak Manchester United czy Inter Mediolan). Dzięki stadionom wybudowanym na Mistrzostwa Świata w 2002 roku Japonia jest na bardzo dobrej drodze do zbudowania silnej ligi, podobnej pewnie do amerykańskiej Major League Soccer.

Skoro o “soccer” mowa. Japończycy mają irytującą dla europejskich miłośników piłki nożnej manierę nazywania naszej ukochanej gry mianem sakkā (jap. サッカー), co jest kalką językową ze wspomnianego wcześniej słówka amerykańskiego. Dla mnie piłka nożna zawsze pozostanie footballem (swoją drogą, jak można football amerykański nazywać mianem piłki nożnej, skoro gra się jajkiem i najczęściej niesie się je w rękach…), a do tego “soccer” nieprzyjemnie kojarzy mi się z “sucker” (z ang. frajer), co jeszcze bardziej obrzydza mi to słowo. Wybaczmy jednak Japończykom tę zbrodnię, nie takie rzeczy świat im w niepamięć puścił.

Na wspólny wypad na mecz zaprosiliśmy z Edytą (moją lepszą połową, a jednocześnie stypendystką na jednym z japońskich uniwersytetów – właściwie to do niej tu przyjechałem) Ayano – wspólną znajomą z Tokio. Niestety nikt poza nią nie chciał bądź nie mógł z nami pójść, więc wybraliśmy się w trójkę. Poprosiliśmy naszą towarzyszkę o to, żeby kupiła przez Internet bilety, najlepiej te najtańsze. Każde z nas zapłaciło 2100 jenów (jakieś 60-65zł, w zależności od kursu), co z jednej strony nie jest tanie (40zł kosztuje najtańszy bilet dla osoby dorosłej na stadionie Legii Warszawa), ale też na pewno nie zabolało naszych portfeli. Gorzej z komunikacją miejską w obrębie Tokio – sama ta kasa, którą wydałem do tej pory na przejazdy wystarczyłaby mi pewnie na tygodniową podróż po Europie.

Nasz kibicowski dream team wybrał się na mecz zespołu Urawa Red Daimonds (jap. 浦和レッズダイアモンド), zwycięzcę J-League z 2006 roku oraz azjatyckiej Ligi Mistrzów z 2007 roku. Wymagało to od nas wycieczki do położonej na północny-zachód od Tokio Saitamy (jap. 埼玉, przy czym zapisuje się w ten sposób tylko nazwę prefektury; nazwa samego miasta zapisywane jest さいたま) oraz kilkuminutowego spaceru od dworca kolejowego (w Tokio wszędzie jeździ się metrem i koleją – swoją drogą, do dzisiaj nie zauważam różnicy pomiędzy jeżdżeniem jednym a drugim). Kiedy jechaliśmy na mecz, z każdą stacją, a zwłaszcza z każdą przesiadką zwiększała się liczba kibiców w czerwonych koszulkach meczowych Urawy. Mężczyźni, kobiety, młode dziewczyny, kobiety z dziećmi – ludzie w różnym wieku i o różnym statusie jechali na mecz. Wszyscy w klubowych strojach, a większość obwieszona także gadżetami, które Japończycy wręcz uwielbiają (mój obwieszony brelokami z podróży plecak wcale się wizualnie tutaj nie wyróżnia).

Szybko zwróciłem uwagę, że w porównaniu z Polską brakowało wszystkim pewnego rodzaju nerwowego wyczekiwania, brakowało gorączkowych rozmów i napięcia na twarzach. Obyło się także próby generalnej przed meczem w postaci kilkunastoosobowych grupek młodych chłopaków śpiewających na peronach klubowe przyśpiewki. Tego mi jednak nie brakowało raczej, jako że poziom tych występów jest zazwyczaj równie marny, co głośny. Jednak trudno było nie ulec wrażeniu, że mecz sam w sobie nie ma dla wielu jakiegoś większego znaczenia. Miejmy nadzieję, że to była tylko japońska powściągliwość.

Trybuna stadionu Saitama 200263-tysięczny obiekt, wybudowany na Mistrzostwa Świata w 2002 roku przypominał mi budową i wielkością stadion im. Filipa II w Skopje. Co ciekawe, pomimo większej pojemności wydaje się być mniejszy niż Stadion Narodowy w Warszawie (pojemność: 58 tys.) prawdopodobnie przez bardziej rozłożystą, niższą sylwetkę oraz brak zadaszenia nad krótszymi trybunami. Choć nie wszystkie miejsca były zajęte (według danych organizatora na mecz przyszło nieco poniżej 40 tys. osób), było to największe pod tym względem wydarzenie sportowe, w jakim uczestniczyłem.

Jak się szybko okazało, trafiliśmy na trybunę najbardziej zagorzałych kibiców drużyny z Urawy. Była to jedyna część stadionu (nie licząc sektora gości), w którym odbywały się chóralne krzyki i śpiewy (więcej w filmiku poniżej). Zaczęło się jeszcze przed pierwszym gwizdkiem sędziego, ale to nic nadzwyczajnego na meczu piłkarskim. Choć Edyta wydawała się nieco przestraszona hałasem, jaki panował wokół nas, poczułem się nieco zawiedziony. Nie jestem stałym bywalcem Żylety (trybuny najzagorzalszych fanów Legii), szczerze mówiąc byłem tam tylko raz, ale do dzisiaj pamiętam ten niewyobrażalny huk wytworzony przez osiem tysięcy gardeł, którego byłem częścią. W Saitamie było po prostu głośno. I to tylko przez dwadzieścia pierwszych minut (do jedynej w tym meczu bramki, strzelonej przez zawodnika Urawy), bo potem przyśpiewki stały się dosyć rzadkie i mało skoordynowane. Częściej głosy podnosiły się, kiedy zawodnicy z Hiroszimy byli przy piłce, bo wtedy część ludzi zaczynała buczeć i gwizdać (a dwóch dziadków stojących obok nas cały czas wydawali z siebie bliżej nieokreślone odgłosy, znajdujące się gdzieś pomiędzy językiem trolli a krzykami upośledzonego pawiana). Brakowało mi na stadionie znanego z polskich boisk gniazdowego, który ze specjalnego podwyższenia dyrygowałby dopingiem, dzięki czemu byłaby spora szansa, że nie cichł by on przez pełne półtorej godziny. Niestety kibicowanie (jap. 応援する) nie jest najwidoczniej domeną japońską i rzeczywistość nieco różni się od tego, co można zobaczyć w Tsubasie.

Początek meczuGłośniejsi byli już chyba kibice z Hiroszimy, wyposażeni w bęben do wybijania rytmu i zapewne także w dyrygenta. Ich jednolite fiołkowe stroje podczas podskoków lub wymachiwania szaliko-ręcznikami tworzyły falę, przypominającą targaną wiatrem polanę kwiatów. Skoro już jednak o szaliko-ręcznikach mowa. Z początku bawiły mnie one, bo wyglądają bardzo licho w porównaniu z europejskimi szalikami klubowymi. Okazało się jednak, że jak wszystko co w Japonii dziwne, także to ma swój ukryty praktyczny sens. Pogoda latem w Japonii jest nie do zniesienia – temperatury nie schodzą poniżej 30 stopni, a wilgotność powietrza sprawia, że można je niemal pić łyżką. W takiej sytuacji chłonny ręczniczek w klubowych barwach jest dużo praktyczniejszy od grubego, bawełnianego szalika.

Mecz zakończył się wynikiem 1:0 dla Urawy i poziomem nie porwał. Wynikło to chyba jednak z bardzo bojaźliwej strategii obu drużyn, a nie samego poziomu piłkarzy, którzy najwidoczniej całkiem nieźle potrafią kopać piłkę. Kibice z Hiroszimy pokazali jednak, że są miejsca w Japonii, gdzie piłkę nożną traktuje się całkiem poważnie. Daje to nadzieję, że nie w całej Japonii na trybunach jest zagryzana onigiri stypa, a moje drugie zaplanowane wyjście na mecz (ćwierćfinał Yamazaki Nabisco Cup pomiędzy Yokohama F Marinos i Kashiwa Reysol) będzie bardziej emocjonujące. Zwłaszcza, że dołączyć ma do nas Neil, trener piłkarski, którego poznałem w samolocie.

One thought on “Japonia cz. II – w Saitamie nie potrafią kibicować”

Leave a comment